Ostatnie przedstawienie „Dziadów” Kazimierza Dejmka

Zapraszamy do lektury tekstu Wandy Leopold będącego recenzją spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka i jednocześnie relacją z ostatniego przedstawienia, które odbyło się 53 lata temu – 30 stycznia 1968 oraz wydarzeń mu towarzyszących. Fragmenty drukowane były w „Życiu Warszawy”, ale po raz pierwszy tekst publikowany jest w całości.

13 października 2020 minęła setna rocznica urodzin Wandy Leopold.

Przedstawienie „Dziadów” w dniu 30 stycznia 1968 w Teatrze Narodowym w Warszawie. Było to ostatnie przedstawienie w tej inscenizacji. Zakaz dalszych został wydany około 15 stycznia.

Ostatnie przedstawienie „Dziadów”

Inscenizacja Dejmka i moja o niej opinia

Spektakl rozpoczyna się od drugiej części, bardzo ujasełkowionej i przedstawionej raczej w duchu obrządku ludowo-katolickiego niż ludowo-pogańskiego. Wrażenie to wywołuje zarówno odpowiednio dobrany podkład muzyczny, o charakterze muzyki kościelnej jak i scenografia, w której drzwi od kaplicy są jednocześnie drzwiami gigantycznego ołtarza, odsłanianego w szczególnych momentach. Również intonacje Guślarza raczej księżowskie. W tym wszystkim bardzo pomysłowy chwyt reżyserski: kończy się ta część u Dejmka na kwestii „Czas przypomnieć ojców dzieje” – po czym Guślarz wraz z gromadą odwraca się twarzą ku ołtarzowi i recytuje dedykację.

Kazimierz Opaliński jako Guślarz/ fot. Franciszek Myszkowski – ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie

Recytują ją jak formułę ofiarną mszy żałobnej. Byłam przekonana, że po słowach „W Archangielu. Na Moskwie. W Petersburgu” będą brawa. Ale nie było. Jeszcze. Po tych słowach wchodzą na scenę osoby ze sceny w celi i mieszają się na chwilę z postaciami Części II. Scena w celi ogromnie obcięta. Jak dla mnie – nawet okastrowana. Oczywiście nie ma opowiadania kaprala opuszczanego teraz prawie przy wszystkich inscenizacjach, ale opowiadanie Sobolewskiego szalenie też skrócone, przy tym okrojone z bardzo pięknych poetycko fragmentów. I bardzo źle mówione. Nie ma piosenki Jankowskiego („Nie uwierzę, że nam sprzyja…”), nie ma wspaniale ironicznej piosenki Feliksa („Nie dbam jaka spadnie kara…”). Wszystkie kwestie są tak pościnane, że właściwie przestała być to scena zbiorowa i realistyczna. Trochę martwych cieni, na których tle Konrad. Rola Konrada jest niemal w całości i przy tych obcięciach od razu się eksponuje. Kiedy pokazuje się Holoubek, miałam moment lęku. Fizycznie sflaczały, trochę już obwisły, z zarysowującym się brzuszkiem, wyłażąca ze spodni koszula, przygarbiony, no i te odstające uszy. Przy tym niezbyt go lubię, może dlatego, że ostatnio mnóstwo już chałturzy, w sposób manieryczny, trudny do zniesienia. I mimo tego wszystkiego – była to najlepsza Wielka Improwizacja jaką słyszałam i najczystsze doznanie tego wieczoru. Było to powiedziane z refleksyjnością, której zawsze w tej roli u aktorów czułam brak, z intelektualnym namysłem, z wypunktowaniem wewnętrznego dialogu, dochodzenia do przeświadczeń, całego stopniowania wahań i natężeń.

Gustaw Holoubek jako Gustaw-Konrad/ fot. Franciszek Myszkowski – ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie

Ponieważ Dejmek usunął całą Część IV – przed „Obiit Gustavus” wstawił tylko kilkanaście wersów z tej części (od słów „Z czego umarłem…” do „Że mi się w tańcu… ot skręciła noga. Z tego umarłem…”). Bardzo jest to sprytnie wmontowane i zmontowane, choć pojęcia nie mam jakby się odbierało, gdyby ktoś nie znał w ogóle tekstu „Dziadów”. Po egzorcyzmach Księdza Piotra Dejmek znów wprowadza swoje ukochane „jasełka”, kolędy, otwarty ołtarz, etc.

Również intonacje Guślarza raczej księżowskie. W tym wszystkim bardzo pomysłowy chwyt reżyserski: kończy się ta część u Dejmka na kwestii „Czas przypomnieć ojców dzieje” – po czym Guślarz wraz z gromadą odwraca się twarzą ku ołtarzowi i recytuje dedykację. Recytują ją jak formułę ofiarną mszy żałobnej. Byłam przekonana, że po słowach „W Archangielu. Na Moskwie. W Petersburgu” będą brawa. Ale nie było. Jeszcze. Po tych słowach wchodzą na scenę osoby ze sceny w celi i mieszają się na chwilę z postaciami Części II. Scena w celi ogromnie obcięta. Jak dla mnie – nawet okastrowana. Oczywiście nie ma opowiadania kaprala opuszczanego teraz prawie przy wszystkich inscenizacjach, ale opowiadanie Sobolewskiego szalenie też skrócone, przy tym okrojone z bardzo pięknych poetycko fragmentów. I bardzo źle mówione. Nie ma piosenki Jankowskiego („Nie uwierzę, że nam sprzyja…”), nie ma wspaniale ironicznej piosenki Feliksa („Nie dbam jaka spadnie kara…”). Wszystkie kwestie są tak pościnane, że właściwie przestała być to scena zbiorowa i realistyczna. Trochę martwych cieni, na których tle Konrad. Rola Konrada jest niemal w całości i przy tych obcięciach od razu się eksponuje. Kiedy pokazuje się Holoubek, miałam moment lęku. Fizycznie sflaczały, trochę już obwisły, z zarysowującym się brzuszkiem, wyłażąca ze spodni koszula, przygarbiony, no i te odstające uszy. Przy tym niezbyt go lubię, może dlatego, że ostatnio mnóstwo już chałturzy, w sposób manieryczny, trudny do zniesienia. I mimo tego wszystkiego – była to najlepsza Wielka Improwizacja jaką słyszałam i najczystsze doznanie tego wieczoru. Było to powiedziane z refleksyjnością, której zawsze w tej roli u aktorów czułam brak, z intelektualnym namysłem, z wypunktowaniem wewnętrznego dialogu, dochodzenia do przeświadczeń, całego stopniowania wahań i natężeń. Ponieważ Dejmek usunął całą Część IV – przed „Obiit Gustavus” wstawił tylko kilkanaście wersów z tej części (od słów „Z czego umarłem…” do „Że mi się w tańcu… ot skręciła noga. Z tego umarłem…”). Bardzo jest to sprytnie wmontowane i zmontowane, choć pojęcia nie mam jakby się odbierało, gdyby ktoś nie znał w ogóle tekstu „Dziadów”. Po egzorcyzmach Księdza Piotra Dejmek znów wprowadza swoje ukochane „jasełka”, kolędy, otwarty ołtarz, etc.

Widzenie Księdza Piotra jest wyeksponowane ogromnie, wcale nieskrócone, przeciwnie jeszcze wyokrąglone przez powtórzenie pewnych wersów i sama postać Księdza Piotra również, poczynając już od fizycznej postury.

Józef Duriasz jako Ksiądz Piotr/ fot. Franciszek Myszkowski – ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie

Gra go ogromny drągal, Józef Duryasz, aktorsko zupełne drewno, ale właśnie bardzo wysoki, postawny, przystojny, z włosami à la pacholę, górujący nad sceną już samą posturą i skupiający oczy widowni. Głos stentorowy, dobra dykcja; ta donośność też się wybija, choć interpretacja żadna. Dla mnie antyteza mickiewiczowskiego Księdza Piotra. Jeśli Pelikan musi wspinać się na palce, by dać mu w twarz, a i tak nie może dosięgnąć… Po widzeniu znowu „jasełka”, tym razem wielkanocne, z kogutem, palmami, alleluja, muzyką rezurekcyjną – podnoszące jeszcze znaczenie tej sceny.

Salon Warszawski i Bal u Senatora mocno obcięte w wyraźnym kierunku: zostały mianowicie bardzo poobcinane lub wytuszowane kwestie mówiące o istnieniu w polskim społeczeństwie lizusów, sprzedawczyków, podskakiewiczów itp… Doktor i Pelikan zredukowani do minimum koniecznego dla akcji. Szczególnie drastyczne są te cięcia w Balu u Senatora, przy czym są tam i okrojenia inne – np. w roli Rollisonowej, scenie z piorunem, tak, że w sumie ta jedna z najlepszych scen traci wiele z realistycznej jędrności, ciętości i napięcia. I Salon, i Bal nie umywają się do wciąż – w dwóch tych scenach – nieprześcignionej inscenizacji schillerowskiej. No i Mickiewicz był jednak, okazuje się, o wiele odważniejszy wobec własnego społeczeństwa niż Dejmek. Rollisonową grała [Barbara] Rachwalska (dublując [Irenę] Eichlerównę) – bardzo niedobrze.

Ksiądz Piotr znów w Balu bardzo wyeksponowany, ponad rolę jaką ma w całości niepociętego tekstu. [Zdzisław] Mrożewski w roli Senatora bardzo dobry, na pewno jedna z najlepszych ról.

Manuela Kiernikówna jako Kmitowa i Barbara Rachwalska jako Rollisonowa/ fot. Franciszek Myszkowski – ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie

Kończy się spektakl w sposób właściwie urwany. Wchodzi Guślarz z gromadą i recytuje kwestię: „Wkrótce, wkrótce koniec dziadów… rozchodzą się gromady”. Podobno pierwotnie na koniec wychodził Konrad w kajdanach i w milczeniu przemierzał scenę. Zdjęto to po paru przedstawieniach. Nie znam bezpośrednio nikogo, kto to jeszcze zdążył zobaczyć.

W sumie zaważyły moim zdaniem na tej inscenizacji jasełkowe ciągoty Dejmka rodem z „Chwalebnego Zmartwychwstania” i „Żywota Józefa”, często przy tym tekście zupełnie niepotrzebne, a w każdym razie nadmierne i – może łączące się z tym – wyeksponowanie części mistycznych na niekorzyść realistyczno-dramatycznych. Brak było gwałtowności, drapieżności, czasem nawet pewnej szorstkości i wulgarności, tak charakterystycznych dla tego dramatu. Dzięki [Gustawowi] Holoubkowi (zabawne, że u Holoubka wychodziły najlepiej partie stosunkowo poetycko słabsze i bardziej „oświeceniowe”; dawało to często zupełnie nowy wyraz tekstowi) ostał się znakomicie rozegrany w całości dramat Konrada i to jest największy sukces tego przedstawienia, mimo dość powszechnego uwielbienia dla samego Holoubka – niedoceniony dostatecznie.

***

Przestawienie zaczęło się z półgodzinnym opóźnieniem, ludzie szturmowali bez przerwy, choć wydawało się, że już wszystkie miejsca możliwe do stanięcia są zajęte. Kiedy wchodziłam na moją stojącą wejściówkę na pół godziny przed normalną porą spektaklu, do kasy stała ogromna kolejka osób, które miały wykupione bilety na luty, nie chciały zwrotu pieniędzy, dopominając się zamiast tego o możliwość wejścia na to przedstawienie. Hall pełen młodzieży. Na sali sporo aktorów, literatów, polonistów, dziennikarzy, wydawców – na balkonach kolosalna przewaga młodzieży. W czasie pierwszej przerwy dobiła jeszcze setka, może dwie młodzieży. Siedziano już nie tylko na schodkach na scenę, ale i po bokach sceny, wisiano na balkonach. Obawiałam się, że będzie katastrofa techniczna, coś się zarwie, ktoś wypadnie. Podobno na odbywającym się wówczas w Warszawie Zjeździe ZMS rozdano 200 wejściówek, by młodzież ta stanowiła przeciwwagę reakcjom studenckiej i uczniowskiej młodzieży warszawskiej. W rezultacie spotęgowało to tylko siłę zgodnej reakcji i demonstracji.

Atmosfera wyraźnie napięta, część sali wyraźnie nie zna tekstu, w jakiejś pauzie u Holoubka biją brawa jakby to było zakończenie Improwizacji, a potem wychwytują też czasem poszczególne słowa tylko, bez względu na kontekst. Holoubek dostał swoje duże aktorskie brawa po Improwizacji, ale pierwsze potężne oklaski padły po Widzeniu Księdza Piotra. Były to niewątpliwie oklaski dla tekstu, a nie dla aktorstwa, bardzo mizernego. Dalej notuję kolejno wszystkie kwestie, zdania i urywki, przy których były duże wyraźne oklaski, gdyż jest to interesujący dokument czasu. Naniosłam to na tekst zaraz po powrocie z teatru. Reakcje były oczywiście przy Salonie Warszawskim i Balu Senatora. A więc: (Salon) „A rząd ma swe widoki, ma głębokie cele, które musi ukrywać…” (oprócz oklasków śmiechy), „panowie na wsi to tak chcecie o cesarstwie wiedzieć wszystko jak gdyby o swym gospodarstwie” (też+śmiechy), „Pan z Litwy i po polsku? Nie pojmuję wcale – Ja myślałem, że w Litwie to wszystko Moskale” (+śmiechy), „Czemu to o tym pisać nie chcecie panowie?” – powiedziane do sali, nie w stronę scenicznych rozmówców – długie oklaski. „Nie ma wyraźnych reguł. Za sto lat. To mało. Tysiąc, parę tysięcy”. Dalej wielkie nieporozumienie: w kwestii Literata IV: przy słowach „Szkoda tylko, że nie jest polski, narodowy” – wielkie brawa, później część osób orientuje się, że coś nie tak i cichnie, część jednak bije nawet przy „Słowianie, my lubim sielanki”. „Dwór to sądzi o smaku, piękności i sławie” (+śmiechy); „patrzcie, cóż my tu poczniem, patrzcie przyjaciele, Otóż jacy to stoją na narodu czele” – wielkie, długie brawa. „Powiedz raczej: na wierzchu” – jeszcze większe brawa i śmiechy, natomiast słynny dalszy ciąg tej kwestii „Nasz naród jak lawa…” przechodzi bez echa. Pan Senator: „Któż kiedy widział u nas formalniejsze śledztwa? Wyznania dobrowolne, skargi i świadectwa…”; „oni to wszyscy mali, ale patrz w ich serce”; „Zresztą ojciec się lękać nas nie ma przyczyny. Jego syn dobrowolnie przyzna się do winy”. „Aby do moralności młodzież powróciła” (niepewne śmiechy); „Ach, Ach brak moralności, to, to młodzież gubi” (również śmiechy). „Jeśli kto władze cierpi, nie mów, że jej słucha” (bardzo duże brawa). „I wielu profesorów – a głównym ogniskiem [Jest Lelewel. On tajnie kieruje tym spiskiem.]”; „Wszak to już mija wiek, Jak z Moskwy w Polskę nasyłają samych łajdaków stek” (bardzo duże); „Oni wyszukują przyczyny, By uniwersytety znieść, Krzyknąć, że ucznie jakobiny” (bardzo duże); „Ruble rosyjskie, widzę bardzo niebezpieczne”; „Pókiś knutował Żydów, chociaż i niewinnych, Milczałem – ale dzieci” (bardzo duże brawa, podejrzana to reakcja, może być antysemicka); „Wkrótce, wkrótce koniec Dziadów”.

Po przedstawieniu kurtyna raz tylko poszła w górę i raz pokazali się główni aktorzy. Największe brawa dostał Ksiądz Piotr (bo przecież nie Duryasz), potem Holoubek, Mrożewski.

Zdzisław Mrożewski jako Senator i Józef Duriasz jako Ksiądz Piotr/ fot. Franciszek Myszkowski – ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie

Aktorzy przeszli prędziutko, teatr wyraźnie miał obawy, żeby nie było jakichś zajść na ich terenie. Przy spuszczonej kurtynie oklaski trwały dalej, przeszły w oklaski skandowane, w ten rytm pojawiło się skandowanie: „Nie-pod-leg-łość-bez-cen-zu-ry”. Trwało to kilka minut oraz okrzyki „Dejmek, Dejmek”, który oczywiście nie wyszedł. Rozchodzono się spokojnie. Kiedy wychodziłam z teatru, (byłam na parterze) ludzie rozchodzili się wzruszeni raczej w nastroju tkliwo-patetycznym, słychać było zdania: „To było historyczne przedstawienie”. To wielkie pole, tradycyjnie nazywane Placem Teatralnym, było puste, nie było żadnej milicji, grupki ludzi szybko niknęły w tej przestrzeni i ciemności. Padał deszcz. Pomyślałam sobie jeszcze na zakończenie, że parędziesiąt lat temu to ta młodzież, która skandowała, poszłaby teraz pod Belweder, całą gromadą, z okrzykami, ale jest druga połowa dwudziestego wieku i pada deszcz, więc młodzież ta nigdzie razem nie pójdzie. Co pomyślawszy, poszłam spokojnie Senatorską do placu Zamkowego.

A jednak poszli. Bodajże na Trębackiej czekała grupa tych, którzy się nie dostali. Doszlusowało część z teatru. Podobno w sumie było ok. 300 osób. Znalazły się transparenty. Najczęściej mówiono, że było na nich hasło „Wolność dla literatury”, były też jakoby „Wolność dla kraju”, ktoś mówił, że: „Precz ze Związkiem Radzieckim”, ale jeśli, to raczej prowokator. Poszli najpierw pod Karmelitów, a później pod pomnik Mickiewicza. Tam „u stóp” złożyli transparenty. Jakoby w Koziej, w tym zaułku koło prokuratury była już milicja. I budy. Zaczęło się rozpędzanie, szamotanie. Zabrali do samochodów ok. 50 osób, zawieźli je na Wilczą, KMO Śródmieście. Tam, po wylegitymowaniu i spisaniu personaliów, większość puścili, m.in. [Andrzeja] Mencwela, w którego sprawie interweniował u [Mieczysława] Moczara zaalarmowany przez kogoś Iwacha (Jarosław Iwaszkiewicz – red.). Skutecznie i wszystko w rękawiczkach. Część przewieziono do Mostowskich. Siedzieli do wieczora następnego dnia. Sześć osób miało kolegium w trybie nagłym z wyrokiem po 2500 zł grzywny za zakłócenie porządku publicznego. Byli to studenci socjologii i filozofii. Podobno już po odczytaniu wyroku, któryś z ławników, który wciąż słyszał tylko, że oskarżeni nocą awanturowali się na ulicy, krzyczeli, hałasowali itp., spytał ich wreszcie: „A właściwie dlaczego wyście urządzali te krzyki?” „Protestowaliśmy przeciwko zdjęciu z teatru Dziadów Mickiewicza”. Ławnik złapał się za głowę: „Dziady zdjęli? To już być nie może!” Następnego dnia na uniwersytecie była wielka i ostentacyjna (z wypisywaniem pokwitowań na jaki fundusz) zbiórka pieniędzy dla zapłacenia grzywien. Co dalej – pisać na razie za wcześnie.

Anegdoty i fakty związane z tym zakazem. Skąd wyszła inicjatywa zakazu, krążą najczęściej dwie wersje. Jedna, że [Marian] Spychalski wyszedł w połowie przedstawienia i narobił potem szumu. Druga, śliczna i prawdopodobna, jeśli nawet nieprawdziwa. Mianowicie w każdego Sylwestra, poza wielkim wieczornym Sylwestrem w KC, [Władysław] Gomułka wydaje obiad dla pierwszych sekretarzy wojewódzkich, a przedtem ma z nimi podsumowującą odprawę. W tego Sylwestra zrugał ich straszliwie, z właściwą sobie pianą na ustach, za bardzo kiepski bilans handlu zagranicznego roku 1957 (Bogu ducha winnych w takiej sprawie). I miotając się, m.in. powiedział: „I my tu mamy takie okropne trudności ekonomiczne, to jak na złość w takim momencie Teatr Narodowy gra nam co? Dziadostwo! O nie! Tego nie będzie”.

Wanda Leopold – około 1968

Na przedostatnim przedstawieniu, kiedy już poszedł chyr, że to może ostatnie, że nawet i 30-ego nie będzie, była Miśka Janion. Wychodząc z teatru rozmawiała w szatni z sekretarzem literackim Narodowego, Heleną Zakrzewską. Mówiły, że podobno na tym przedstawieniu był na sali [Awierkij] Aristow. Na to podszedł do nich młody człowiek, który po polsku acz z akcentem i nie zawsze prawidłowo, przeprosił, że się wtrąca, lecz jest właśnie pracownikiem ambasady radzieckiej i chciał zapewnić, że dziś na sali ambasadora Aristowa nie było. On jest z kolegą, który nie zna polskiego, ale też chciał zobaczyć przedstawienie. I dodał: „Bo my bardzo waszego Mickiewicza lubimy i jeżeli coś się stanie z tym przedstawieniem – to nie my”. Bo oczywiście krążyła też wersja, że zdejmuje się na polecenie ambasady. Rozmowa świetna, i to pośrednie przyznanie się, że w innych wypadkach – to oni.

[Antoni] Słonimski zatelefonował do Holoubka, że chciał mu przesłać swój tom (niestety wyczerpany…) z dedykacją: Gustawowi Holoubkowi – obiit Gustavus.

(Dziękujemy Instytutowi Teatralnemu im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie za udostępnienie zdjęć Franciszka Myszkowskiego z premierowego przedstawienia 25 listopada 1968; zdjęcie Wandy Leopold – archiwum rodzinne)